Na koniec Ramadanu przybylismy na wyspe Penang. Wjechalismy na nia przez trzynastokilometrowy most, jeden z dluzszych na swiecie. Jako, ze pomysl przebywania w glownym miescie wyspy - Georgetown - niezbyt nam sie podobal, zatem na nasza baze obralismy niewielki ,,kurort" Batu Ferringhi. Zatrzymalismy sie w skromnych progach chinskiej rodziny. Byl to pietrowy dom, o drewnianych podlogach, pachnacy kadzidlami z mniejszej zewnetrznej, oraz wiekszej wewnetrznej kapliczki, przy ktorej
domownicy wznosili swe modly. Poza przyjemnymi barami plaza nie satysfakcjonowala nas w pelni. Wodzie daleko bylo do naszego idealu, a klimat plazy przyopominal nieco
albanskie Durres: kazdy probuje na czyms zarobic, nikt tego nie kontroluje, a najmniej dbalosci przywiazuje sie do wypoczynku gosci. Czyli: skutery wodne, banany, quady, konie!
Na szczescie nie plazowac sie tu przyjechalismy.
Jeden dzien spedzilismy we wspomnianym Georgetown. Tloczne miasto, z ladna kolonialna zabudowa przy nabrzezu i starym angielskim fortem. Ta czesc miasta, mimo iz odrestaurowana, nie cieszyla sie jednak uznaniem. Zycie w Georgetown toczy sie zatem miedzy szeregami chinskich pietrowych domkow. Gdyby nie naprawde wyjatkowe domy klanowe i swiatyni, miasto to nie wyroznialoby sie sposrod innych poludniowo-wschodniej Azji.
Cieszy mnie ogromnie, ze w tym wlasnie miescie moglismy lepiej przyjrzec sie i zastanowic nad tutejsza kultura. Uzmyslowilismy sobie, ze
wychowani w chrzescijanskiej kulturze europejskiej zupelnie nie potrafimy ,,czytac" innych. Wszystko tutaj, rzezby, malowidla, drobne zdobienia, gesty modlitewne sa bardzo bogate,
ale dla nas moga byc co najwyzej piekne, niestety nie wymowne. Nie ma tu przeciez krzyzy, meczennikow, oka w trojkacie. Sa smoki, oracze, metalowe kule w pyskach kamiennych posagow.