Nasz kolejny dzien w Cameron Highlands poswiecilismy na wedrowke po gorach. Szlaki prawie w ogole nie sa tu oznaczone. Na poczatku i moze jeszcze w dwoch miejscach ustawione byly tabliczki z kierunkami. Ponoc bylo ich wiecej, ale miejscowi maja w zwyczaju usowac je,by sklonic turystow do najmowania przewodnikow. Mimo takiego stanu rzeczy wedrowka sie udala. Co prawda nie zdobylismy zaplanowanego szczytu, ale dotarlismy miedzy innymi do dwoch calkiem uroczych wodospadow. Radoscia sama w sobie byl juz jednak spacer przez las tropikalny. Jdzie sie przezen niby jak wszedzie: sciezka, do gory, na dol. Jednak klimat panujacy na szlaku zdecydowanie odbiega od tego znanego z polskich gor. Jest tam bardziej mrocznie, a wszystko robi wrazenie odwiecznie wilgotnego, bedacego w nieustannym, powolnym, rozkladzie. Nawet kora spotykanych tu i owdzie iglakow, mlodych i zyjacych jeszcze, od dolu ulega juz pruchnicy. Panujacy mrok poteguja licznie wystepujace epifity pasozytujace w gornym pietrze lasu. Gadow, ani odrazajacych robali co prawda nie zobaczylismy. Przerazajacego charakteru temu miejscu nadaja jednak dzwieki, nie obraz. Odglos lasow deszczowych: setki przenikajacych cale cialo, glosnych odglosow stworzen, ktorych nie mozna zobaczyc.