Poniedzialek byl ostatnim dniem spedzonym w parku narodowym Taman Negara, czyli, jak to glosi slogan reklamowy, najstarszym lesie deszczowym swiata. Sam park umozliwil nam lepsze zapoznanie sie z terminem ,,wedrowac przez dzungle, ktorego namiastke poznalismy w C.H. Udalismy sie m.in. do jaskini Gua Tellinga, na wzgorze Teresik oraz na conopy walking - czyli spacer po mostkach linowych zawieszonych w gornych partiach lasu (nawet 45 metrow nad ziemia). Niestety miejscowa fauna raczej nas unikala, nawet w czasie nocnego safari na pace pordzewialej Toyoty. Wyjatkiem
byly pijawki, ktorych okolo osmiu sztuk zakonczylo swoj zywot na mym lewym bucie, ktory niewiedziec czemu sobie upodobaly. Dzieki porze suchej nie bylo ich wiele, wiec zadne z nas nie nakarmilo ani jednej.
Samo chodzenie po dzungli jest niezwyklym przezyciem. Za sprawa uksztaltowania terenu, gestwiny korzeni i galezi, a w szczegolnosci niezwykle parnemu klimatowi dwa kilometry pokonuje sie nawet przez dwie godziny! Ale sa to milo spedzone godziny. W ich trakcie mozna przygladac sie olbrzymim drzewom, gigantycznym mrowkom, kopcom termitow, pobujac sie na lianach, a nawet wypatrzyc w oddali zolte, lisciaste dachy tubylczej ludnosci Orang Asli. W trakcie tych dwoch przykladowych godzin mozna tez stwierdzic, ze wypocilo sie z siebie 2 litry plynow, ze w dzungli jest bardzo glosno (o czym juz pisalem), oraz, iz dzungla nie ma zapachu.
Baza wypadowa do Parku jest, polozona nad rzeka, osada Kuala Tahan. Mozna ja podzielic na dwie czesci. Ta lezaca wyzej, na skarpie, zajeta jest przez
kilka wiekszych domow (guesthousow) oraz wiele malych, wielkoscia zblizonych do altanek dzialkowych. Mimo, iz sa one zbudowane z jakis plyt, zajmuja mala powierzchnie, a na zewnatrz i wewnatrz panuje nieporzadek, to jednak przed kazdym domkiem stoi tutejszy krol szos - Proton Saga. Czasami takze starsza lub nowsza terenowka Toyoty. Zawsze jednak, samochod, w przeciwienstwie do domu jest zadbany. Przewaznie drzwi tych domow sa pootwierane, do futryn zas u dolu poprzybijane sa poprzeczne deski, ktore po za bedacymi gdzies rodzicami sa chyba najwazniejszym ,,podmiotem" wychowawczym. W gornej czesci wioski jest tez meczet, posterunek policji (za wysoka, zawsze zamknieta brama) oraz dwa sklepy o pustawych regalach, z rozstawionymi w katach deskami do prasowania, narzedziami ojca, itp. W jednym z nich za lada siedzi kilkuletni chlopiec. Skrzetnie odnotowuje w zeszycie co i za ile sprzedal.
Prawdziwe zycie toczy sie tu na dole, nad rzeka. U jej brzegu stoi zakotwiczonych kilka barek - restauracji, oraz jedna barka - sklep. Na barkach tych, od rana do wieczora, czas spedzaja cale rodziny ich wlascicieli. Matka gotuje i kelnerzy, starsze dzieci lowia ryby - wedka lub przy pomocy malych sieci, mlodsze zas biegaja nagie po calej barce. Ojciec natomiast krzata sie to tu, to tam, badz tez rozmawiaczlowiekiem z lodzi. Lodzie sa tu niezwykle istotne. Plywa sie nimi na drugi brzeg - do siedziby Parku, skad poczatek bierze wiekszosc szlakow lub do innych wazniejszych turystycznie miejsc.
Tutejsza ludnosc jest raczej Malajska, brak tu Chinczykow z ich jedzeniem ze straganow, badz ludnosci indyjskiej. Unifikacja przejawia sie szczegolnie w strojach kobiecych. Starsze nosza jakby koszule nocne, spod ktorych wystaje kawalek spodnicy (?) do stop, oczywiscie z tego samego materialu. +10 do lansu daje jednak to co na glowie - chusta. Te, zdobne, lecz ze smakiem, nosic musza takze mlode dziewczyny przyodziane w dzinsy oraz z komorka i puszka coli w rekach. Z powodu braku naplywowej ludnosci od tutejszych standardow odcinaja sie tylko turysci, ktorych na szczescie nie ma tu az tak wielu, a czesc z nich spotykalismy juz na innych przystankach w czasie naszej podrozy.
Z pewnym smutkiem opuszczalismy to wyjatkowo spokojne miejsce, wsiadajac na lodz, ktora plynac w dol rzeki, w kazdej ze 120 minut, przyblizala nas do cywilizacji.